Tekst Marka Krajewskiego „E pluribus unum”

Tekst Marka Krajewskiego „E pluribus unum” dotyczący wystawy „Portale” Bartosza Kokosińskiego w przestrzeni miejskiej Buska-Zdroju. 

Zawsze fascynowało mnie to smart w nazwie. Lekko zadziorne, obiecujące kontakt z czymś inteligentnym i w konstrukcji, i w działaniu, budzące ciekawość, ale też tajemnicze i osobne, autonomiczne. Być może właśnie to smart spowodowało, że daliśmy się uwieść, być może zaś to, że wszystko nagle stało się jednym, czas i przestrzeń przestały mieć znaczenie, a my jesteśmy omnipotentni: wszechobecni i wszechosiągalni, nadwidzialni i nadaktywni. A może to, że smart tak dobrze pasowało do tego kim od dawna już byliśmy- skupieni na sobie, ale zainteresowani innymi, jednocześnie razem i osobno, blisko i daleko.

Niewątpliwie zasłużyliśmy na to wszystko. Kto inny poza nami potrafi zmieniać piasek w szkło a skałę w metal, zaprzęgać niewidzialne siły, by przenosiły wiadomości z jednego krańca globu na inny? Kto oprócz ludzi umie zatrzymywać czas i sprawiać, iż można wielokrotnie przeżywać to, co już było, czego jeszcze nie ma i czego nigdy nie będzie? Kto, jak nie my posiadł umiejętność sprawiania, iż przed naszymi oczami zjawia się wszystko, czego zapragniemy? Wystarczy tylko kliknąć i choć to tylko zjawy – kilkucentymetrowe, płaskie i pozbawione zapachu – to cieszące oko i zabawne, całkowicie nam uległe. Zasłużyliśmy na to wszystko nie tylko dokonaniami, wiedzą i umiejętnościami, ale też wyrzeczeniami i cierpieniem. Niekoniecznie zresztą własnym, najczęściej cudzym. To przecież nie my ryjemy w ziemi, by wydobyć ponad 160 substancji, z których produkuje się smartfony. To nie my je składamy w całość za głodowe stawki. To nie my wdychamy opary plastiku i pijemy skażoną wodę w miejscach, gdzie gromadzi się elektrośmieci. To nie my również giniemy w wojnach opłacanych z pieniędzy pozyskanych za sprzedaży koltanu i kasyterytu- rud niezbędnych w produkcji telefonów komórkowych i innych urządzeń elektronicznych. Niezależnie od tego, kto cierpi, cierpi w imię czegoś wzniosłego- wyzwolenia człowieka od ograniczeń nakładanych przez naturę: od ciała, niezdolności do bycia w kilku miejscach jednocześnie, powolności i ciężaru tego, co materialne. Prometejska obietnica złożona przez ojców nowoczesnego porządku- obietnica wolności- materializuje się w czarnej skrzynce spoczywającej w naszych kieszeniach. Jej spełnienie i demokratyzacja są tak fascynujące, że nie bardzo interesuje nas to, jak to działa, komu i czemu zawdzięczamy to wyzwolenie, jaką cenę przyjdzie nam za to zapłacić.

Cena jest zaś podobna do tej, którą wcześniej musieli zapłacić inni pragnący niemożliwego. Próbujemy, niczym Narcyz, odnaleźć siebie w tysiącach autoportretów, których tworzenie towarzyszy każdej naszej czynności. Nigdy jednak nie widzimy siebie, ale raczej innych – tych, od których jesteśmy mniej doskonali. Wszystko czego doświadczamy, niczym Midas zamieniamy w dające się utowarowić wizerunki- obrazy pobudzające bezcenne dla współczesnego kapitalizmu przepływy w globalnych sieciach. Te ostatnie zaś zamiast łączyć, dzielą nas tak, jak wybujałe ambicje sięgania nieba przez budowniczych wieży Babel. Smart separuje nas od siebie, zamykając w kolejnych formach zapośredniczeń, z których ostatnim jest zerwanie bezpośredniego kontaktu z własnym ciałem. Używamy go bardzo oszczędnie, oduczając się najbardziej podstawowych umiejętności. Wszystko przecież- od robienia zakupów do detonacji bomb- można zrobić minimalnym wysiłkiem, do którego potrzebny jest tylko kciuk lub palec wskazujący. Tam, gdzie znikają różnice pomiędzy działaniami, musi też zniknąć sens- jego źródłem są przecież opozycje, odmienność. Gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, nic nie ma znaczenia, bo wartość pojawia się tam, gdzie potrzebny jest trud włożony w jej osiąganie. Niczym Faust wołamy Trwaj chwilo, jesteś piękna, ale tym samym godzimy się na uwięzienie w wiecznej teraźniejszości, męczy nas jednorodność doświadczeń niesiona przez zapośredniczone wrażenia, ale nie ustajemy w próbach poszukiwania ich nowych rodzajów. Wysiłki te kończą się jednak zawsze tak samo – rozczarowaniem. Nie może być inaczej, skoro już wszystko widzieliśmy, byliśmy wszędzie i poznaliśmy każdego. Nie może być inaczej, skoro za każdym razem od rzeczywistości oddziela nas dotykowy wyświetlacz.

Omnipotencja ma swoją cenę, zaś smart jak mantrę powtarza, iż nie ma nic za darmo. Być może jednak istotniejsze od przypominania zła niesionego przez zależność od komórkowej technologii jest wskazanie, iż nie jest ona obojętna wobec tego, kim jesteśmy, że nie tylko coś nam umożliwia, ale też przeobraża nas jako gatunek. Trudno zignorować przecież to, że wraz z nią pojawiają się nowe, jak powiedziałby Marcel Mauss, techniki posługiwania się ciałem- nadaktywność palców, charakterystyczne pochylenie głowy, skupienie wzroku na tym, co znajduje się poniżej jego linii, specyficzny chód oraz rodzaj uwagi umożliwiające przemieszczanie się i jednoczesne wpatrywanie się w ekran smartfonu. Trudno zaprzeczyć, iż ten ostatni wymusza nowe rodzaje rytuałów interakcyjnych, języka, form komunikacji i autoprezentacji. Nie sposób też nie zauważyć, iż z konieczności bardziej, niż dawniej jesteśmy skupieni na sobie samych, że nieustannie się monitorujemy i poświęcamy mnóstwo czasu na testowanie swoich kolejnych próbnych tożsamości. Zmiana kondycji, o której tu mowa, to również pozostawanie w stanie czuwania, dbanie o to, by trzymać rękę na pulsie, mieć stale możliwość monitorowania innych. To także pozostawanie w zasięgu niezwykle skutecznej psychotechnologii- a więc środka pozwalającego na koordynację działań miliardów jednostek jednocześnie. Ten ostatni aspekt wydaje się być szczególnie interesujący, bo pokazuje najważniejszy z paradoksów, jaki niesie za sobą smart. Podkreśla on przecież, z jednej strony, ludzką unikalność, separuje jednostki od siebie, celebruje to, co ekscentryczne i zdolne do przyciągania uwagi, ale też, z drugiej strony, przeobraża swoich użytkowników w jedno, współreagujące ciało, złożony organizm, który jest jednością- łatwą do mobilizacji i skłonną do zbiorowych pobudzeń, współzależną. Paradoks ten ma równie ambiwalentne źródło. Nikt nas przecież nie zmusza do tego, byśmy korzystali ze smartfonów, ale jednocześnie używanie ich nie jest już naszym wyborem. Ci, którzy ich nie posiadają, choć żyją wśród nas, stają się współczesnymi eremitami, outsiderami usytuowanymi na skrajnych marginesach rzeczywistości. W tym paradoksie właśnie najpełniej wyraża się zmiana, jaką niesie za sobą powszechność telefonów komórkowych. Nie chodzi przecież o to, że czynią one świat płaskim, nie-rzeczywistym, skupionym na cyfrowym pozorze. Chodzi raczej o to, że jednocześnie nas indywidualizują i formatują, separują od siebie i ze sobą wiążą, czynią sprawczymi i uprzedmiotowiają.

Wszystko to wskazuje, iż nie doświadczamy dziś po prostu kolejnej zmiany medialnego paradygmatu, na którym opiera się międzyludzka komunikacja, ale raczej dosyć radykalnej zmiany naszej gatunkowej tożsamości. Jako jednostki stajemy się coraz bardziej abstrakcyjni- wolni od ciała i skonwertowani w cyfrowy obraz, wszędzie i nigdzie jednocześnie. Jako zbiorowość zaś- wciąż bardziej kolektywistyczni. Nie tylko coraz ściślej powiązani przez kolejne formy wzajemnych zależności, ale też w narastający sposób podobni w działaniach, odczuciach, sposobach reagowania. Paradoks polega więc na tym, że źródłem tej nowej kolektywistycznej formy człowieczeństwa jest odczuwane przez jednostki pragnienie nieograniczonej niczym samorealizacji, pragnienie wolności. To ono przefiltrowane przez czarne skrzynki spoczywające w naszych kieszeniach, zamienia wielość w niepokojącą jedność.